Twarde lądowanie

02.07.2013. Greifenburg.  Lot i twarde lądowanie.

W szpitalu miałem dużo czasu na przemyślenia o przyczynie tego wypadku. Wiem, że umiem lądować. Nawet sobie policzyłem, że wszystkie złe lądowania (crash ze złamaniem sterownicy), to tylko 0,33 promila wszystkich moich lądowań! Więc chyba nie zrobiłem jakiegoś większego błędu? Ale powoli o wszystkich okolicznościach.

 

 

Dziś już wyglądam lepiej.

Wódz „Blaue Auge” pozdrawia

A tak ładnie się zaczęło… Wyjechałem pierwszym „Schutle-busem” z pod Campingu am See w Greifenburgu z Peterem na start Emberger Alm. Lubi być pierwszy na starcie, gdyż wykorzystuje silniejszy z rana wiatr do startu. Nie może normalnie chodzić, a co tu mówić o biegu z lotnią! Przed 17-tu laty miał ciężki wypadek samochodowy i właściwie lekarze skazali Go na wózek inwalidzki. Powiedział im, żeby się „wypchali”. Po trzech latach już wystartował na lotni.
Dziś jeden z najlepszych przelotowców w Niemczech. Na sterownicy ma duże kółka, na których ląduje ze spadochronikiem hamującym. Niesamowity facet!

Umawiamy się na lot do góry Dobratsch (2166 m, prawie Villach), potem ewentualnie Sillian i jak warun da do Mallnitz. 220 km trójkąt FAI. Patrzę jak Peter startuje, trochę mi skóra cierpnie, ale wychodzi w powietrze. Chyba za wcześnie, czekam jeszcze 40 minut i o 12.12 też ruszam do boju. Dosyć szybko wykręcam się na 2870 m i lecę w kierunku góry Stagor. Tu pierwszy raz przekraczam 3000 m, aby następnie przelecieć dolinę w kierunku na jezioro Weissensee. Patrzę z góry na mój dom w miejscowości Steinfeld, który wynajmowałem i w którym mieszkałem prawie 3 lata do 1999 roku. Kieruję się pod małą chmurkę i po paru minutach mam już podstawę. Dalej po zboczu, do następnej chmurki, aby potem przelecieć nad jeziorem. Nad południowym zboczem nic się nie rusza. Niby dobrze i wysoko, ale jakoś tak mozolnie. Spadam na 2280, wydaje się strasznie nisko. Ale to dolina leży wysoko. Chmury stoją porozrzucane i jakby przesunięte na północną stronę. Ale wiatru nie czuć. Nie bardzo wiem, pod którą chmurę lecieć. Teraz jestem na zboczach prowadzących do celu. Przed tą wielką, masywną górą z anteną na szczycie. Po grani do przodu, wreszcie konkretny komin na prawie 3 tyś. Stąd powinienem już dolecieć. U podnóża Dobratsch’a mam już tylko 1800 m, ale południowe, nagrzane skaliste urwiska pozwalają odzyskać wysokość. Wlatuję nad szczyt, widać Villach, jeziora, a za doliną Słowenię. Wyciągam aparat i pstrykam.  Wylatuję prawie na koniec masywu, ale zawracam, bo nic nie nosi. Wracam już poniżej masztu. Dopiero za górą bezchmurna termika z prędkością 4-5 m/sek. wynosi mnie znowu powyżej 3150 m. Teraz poszło już trochę szybciej.   Południowy wiatr zaczął być bardziej odczuwalny. Przed Hermagorem osiągam najwyższą wysokość tego dnia, 3200 m i przelatuję nad nim na południowe zbocza. Wysokie i skaliste prowadzące prosto na Sillian, bez możliwości lądowania. Tylko na ich końcu są już cirrusy! Długo nic nie znajduję, lecę zygzakiem. Nad Greifenburgiem stoi olbrzymia ciemna chmura. Wysokość topnieje, szybko podejmuję  decyzję. Jestem już zmęczony, zapalenie gardła daje się mocno we znaki. Ponad 3 godziny w powietrzu. Ląduję na campingu, tu stoi auto. Wychodzę nad dolinę. Vario co chwila drze się w wniebogłosy, takie opadanie. Jakby dziury w powietrzu, niebo ciemnieje coraz bardziej. Mam niedobre przeczucie. Będą kłopoty z lądowaniem. Lądowisko pełne lotni, jakiś glajt stoi pod południowy wiatr bez opadania na granicy lądowiska. Może jednak odlecieć na inne lądowisko? Przypomniało mi się, przecież kiedyś tu tak zrobiłem w podobnej sytuacji. Poleciałem do Steinfeldu, lądowałem przed domem na łące. Eeee… co tam, widać już rękaw, wieje z południa. Za lądowiskiem nagle zaczyna mnie wyrywać do góry. Naprawdę trochę spanikowałem. Byłem zmęczony, ponad 100 km, chciałem być już na ziemi. Schodzę spiralą w dół. Żeby szybciej, inaczej się nie da… Podwozie, klapy, cholera… jestem za wysoko! Linia wysokiego z prawej, nie ma jak esować. Miejsca jest dosyć, siądę na tym bocznym lądowisku, za rękawem. I to był chyba ten błąd! Ale skąd wtedy mogłem wiedzieć!?

Wystawiam nogi, zwiększam opory. Ale nie wiele to daje. Przelatuję na paru metrach obok rękawa, zauważając, że nagle opadł. Mam może ze dwa metry do ziemi, gdy nagle lotnia przyśpiesza brutalnie. Oj nie dobrze, będzie lądowanie z wiatrem. Mam dosyć miejsca, więc szykuję się do sprintu… i w tym momencie, nagle jakby ktoś mi wielkim młotkiem z góry przyłożył… sterownicą walę o ziemię! Na dużej prędkości! Zauważam tylko pękający speedbar… ręce miałem już na bocznych ramionach. Trzask i tłukę głową chyba o keson. Nie za bardzo mogę się ruszyć. Chcę się podnieść, ale nie mogę. Leżę na prawym ramieniu, więc chcę się podeprzeć… ale jak bym nie miał ręki! Widzę ją jednak, tylko jest dziwnie odkręcona… robi mi się słabo, chyba ze strachu. Czuję kapiącą z nosa krew. Wołam: „Hilfe, hilfe!”  Na szczęście już dobiegają piloci, powoli uwalniają mnie z pod przygniatającej mnie lotni. Po paru minutach jest karetka, policja. Prawa ręka wisi nienaturalnie, myślę złamanie na bank. Ląduje śmigłowiec. Lekarz podaje dożylnie środek przeciwbólowy. Pakują na nosze i po paru minutach lądujemy przed szpitalem w Lienz. Nawet nie poczułem, kiedy dotknął ziemi. Temu żaden wiatr nie jest w stanie przeszkodzić. Ręka cała, lekarz lekko pociągnął ramię do dołu, chrupnęło i już znowu miałem rękę! Hurrraaa! Co za ulga…             Zapis lotu:   http://www.xcontest.org/world/en/flights/detail:VegaPW/2.7.2013/12:12

A teraz do (mojej) analizy przyczyn tego zdarzenia.

Takie sytuacje pogodowe jak te, które mnie spotkały podczas lądowania, bywają często w Greifenburgu. Pamiętam dni, gdzie dochodziło w podobnych warunkach do wielu twardych lądowań i wypadków. Pierwszym składnikiem jest południowy wiatr. W dolinę schodzi mocny rotor, a lepiej można to określić, spływające w dół doliny powietrze. To sięga aż nad lądowisko przy campingu. Drugim składnikiem jest chmura stojąca i budująca się po południu nad campingiem. Może dlatego, że jest tu dużo nagrzanego terenu wśród zieleni. Przy skłonności do burz, rośnie i rozwija się szybko. Południowy wiatr spycha ją trochę na północ, tak ze stoi pomiędzy campingiem i szosą. I w tym rejonie w takiej sytuacji ten teren nosi i ciężko jest tu stracić wysokość.

I teraz mamy obok siebie dwie strefy wznoszącego i opadającego powietrza. Jak silne są te ruchy, zależy od siły wiatru i wielkości noszeń pod chmurą. Bardzo istotne jest, gdzie przebiega granica pomiędzy nimi, jak to nazywają tu „Windscherung”. Zresztą znane zjawisko w meteorologii i lotnictwie, ze względu na niosące ze sobą niebezpieczeństwo. Szczególnie jeśli dochodzi aż do samej ziemi.

Rys. Nr 1.

Jestem przekonany, że trafiłem dokładnie w coś takiego. Odczytując wartości opadania tuż przed i w czasie uderzenia, moje przypuszczenia potwierdziły się. Uśrednione wartości opadania na 9 sek. przed uderzeniem wynosiły ok. 1,2 m/sek. A w momencie uderzenia (ostatni uśredniony odczyt) wyniósł 2,2 m/sek.    Czyli mogło być ok. 3,5-4m/sek!

Dodatkowo jeszcze tylny podmuch mógł doprowadzić do przeciągnięcia, choć odczytane 36 km/h w praktyce zapewnia jeszcze normalny lot. Spróbuję zobrazować to na rysunku Nr 2.

Nie zamierzam tu się tłumaczyć, czy zwalać winę na warunki. Ale myślę, że było w tym zdarzeniu jeszcze parę drobnych szczegółów, które mogły mieć także jakiś wpływ na to, co się stało:  –    nie zaufanie własnej intuicji !!! i doświadczeniu mówiącemu, że mogą być kłopoty… i niepodjęcie decyzji na lądowanie na innym lądowisku poza strefą turbulencji. Zmęczenie długim lotem zwiększone chorobą (zapalenie gardła, lekka gorączka i wynikająca z tego chęć jak najszybszego wylądowania. Ta stresowa sytuacja wywołała lekką blokadę prawidłowego zaplanowania podejścia do lądowania. Myślę, że gdybym podszedł bardzo nisko i siadł na pierwszej części lądowiska, zmieściłbym się w strefie przeciwnego wiatru!

W każdym razie może ta analiza uchroni kogoś przed podobnym zdarzeniem. Bo to nie musi być akurat Greifenburg. I na koniec ciągle dręcząca mnie myśl, że jednak lepszy byłby 30 minutowy spacer na camping z miejsca lądowania, niż 4 tygodnie rehabilitacji (o bólu i niemożności latania nie wspomnę!) Jestem ciekaw Waszych opinii i wniosków. Może macie inne spostrzeżenia czy myśli. Piszcie!

I jeszcze coś!!!         Miałem ubezpieczenie z AXA na 2.600 Euro na koszty ratownicze śmigłowca.    Myślałem, ze to suma wynikająca z normalnych kosztów. Ale czekający na mnie w domu rachunek pokazał, że zwykły lot do szpitala kosztował ponad 3.741 Euro.  Z rachunku dowiedziałem się, że tylko sama opłata za gotowość śmigłowca to 368 E, a minimalny czas i koszt lotu to 40 minut i 3.332 Euro. I medykamenty: 41,50 E. Muszę dopłacić z własnej kieszeni ponad 1.150 Euro!                                                                                        A jest nieco droższa wersja, o 20 E. na 10.000 Euro. …zaoszczędziłem.                                Link do AXA:    http://www.flugschulen.at/axa/index.html