Ostatni lot sezonu 2012

Zdzwoniliśmy się z Meśkiem, że we czwartek pogoda na latanie może być dobra i rano byłem w Bielsku. Powiem szczerze, że nie liczyłem na taki „warun” i to o tej porze roku. Cały rok mnie nie rozpieszczał i ani razu nie trafiłem na dobrą pogodę. Więc tym bardziej nie mogłem liczyć, że ostatni dzień wakacji będzie lepszy. Właściwie wracaliśmy z Arturem do domu, bo w poniedziałek musiał iść do szkoły w Austrii. Nie spodziewałem się, że rzutem na taśmę uda mi się wreszcie zrobić jakiś dobry lot, który mógłbym zaliczyć do tych najlepszych!

Przy śniadaniu u Meśka oceniamy pogodę. Jutro 1 września, na wiele nie możemy liczyć, więc jedziemy na Żar. Blisko i szybko. Zastanawiam się, czy może doładować „akku” w instrumentach, bo nie jest pełny. Ale stwierdzamy, że ile będziemy latać, godzinę? dwie? Szkoda czasu… szkoda…! I to był błąd! … byłem prawie 5 godzin. Jeden z najfajniejszych lotów w polskich górach bez zapisu na GPS!!! Trójkąt FAI ponad 145 km! Wrrrr…
Góra Żar wita nas niebieskim niebem, pierwsze cumulusy też już zaczynają się budować nad pobliskimi górami. To niezmienny znak, że budzi się termika. To nasze lotniarskie paliwo, bez którego nie da się zdobyć wysokości i latać kilka godzin po niebie. Prawie każda budująca się na niebie chmurka pokazuje nam, gdzie szukać tego wznoszącego się do góry słupa cieplejszego od otoczenia powietrza. To te nasze niewidoczne dla postronnego obserwatora kominy termiczne. Utrzymując się lotnią w centrum tego wznoszącego się powietrza słuchamy naszej najukochańszej muzyki. Pipsania wariometru. Instrumentu wskazującego czy się wznosimy, czy opadamy. Im wyższe i szybsze tony, tym większe „uniesienie” nas ogarnia. W podwójnym znaczeniu tego słowa. To tak dla niewtajemniczonych.

Jak zwykle na szczycie spotykamy Zdziska ze swoimi samolocikami. Są też glajty, wieje lekki południowy wiatr. Więc tu rozkładamy lotnie. Artek się nudzi, więc zwożę go na dół i zostawiam w parku linowym. Kolejką znowu na górę i… a gdzie jest mój Atos?!
Okazało się, że wiatr zmienił się na północny, więc Mesiek przeniósł go na drugą stronę. Chyba powoli przymierza się do sztywniaka i spróbował ile to waży?
Dziwne, ale rzeczywiście wiała północ i to tak zdecydowanie. A miało być południe. Glajty na słabym żaglu szlifowały zbocze. Ale nie za wysoko, tak do 100 metrów nad szczytem. Mesiek już gotowy, ale nagle odwołuje start, wyłazi z uprzęży i biegnie w kierunku stacji. Zapomniał, czy go przycisnęło, hehe.
No cóż, trochę lepiej przywiało, więc poczekam na niego w powietrzu. Startuję, lekki żagielek, ale nic specjalnego. Raz wyżej, raz niżej, jakiś kominek, ale po stu metrach znowu nic. … „No jestem, baterie mi padły i kupiłem nowe, zaraz będę gotowy” – radio Meśka na szczęście jest ok.
Znowu coś łapię, zaczynam wykręcać i wołam: „Startuj, jest coś!”

Po starcie – szczyt góry Żar z charakterystycznym zbiornikiem wody.Przyglądam się z góry jak startuje. Wychodzi nad las, zatacza krąg i już razem krążymy w słabym noszeniu parę minut. Ale jest coraz słabiej, i niżej, niżej… Mesiek przeskakuje już na zachodnie zbocze góry, aby dolecieć nad lotnisko. I mnie za chwilę to spotyka, bo vario buczy niskimi tonami ostrzegając przed dużym opadaniem. Cicho! Wiem że dusi…
Już na południowym zboczu gdzie poniżej jest lotnisko, widzę Laminara Meśka w dziwnych pląsach. Musi nim nieźle tarmosić. Logiczne, przy północnym wietrze byliśmy na zawietrznej góry. A to znaczy turbulencje. Jest strasznie nisko… – a więc dziś znowu jak zwykle na Żarze. Ale i mną zaczyna rzucać na wszystkie strony, więc nie mam czasu na obserwowanie go. Po chwili słyszę w słuchawkach:
…”Ja już na ziemi, uważaj, nad stacją kolejki „torbi” niemiłosiernie. Byłem już za nisko!” – dostaję wskazówkę.  Jak „torbi”, to znaczy coś się dzieje w powietrzu. Ale czy da się z tego coś wykorzystać do zdobycia wysokości? Mam ponad 3 m/sekundę do dołu, i jak tu przeskoczyć na południe? Zadrzewiony garb co chwila jest wyżej ode mnie. Wreszcie, ale już cholernie nisko wlatuję nad południowe zbocze, prawie szoruję po drzewach. A tu jak nie… (właściwie tylko nieładne słowa przychodzą mi na myśl!) „O nie, tak łatwo mnie nie pokonasz”, w myślach wykrzykuję do niewidzialnego miksera, w środku którego chyba się znalazłem! Dzięki ci Atosiku, że masz aerodynamiczne sterowanie, którego też chwilami nie wystarcza! To taka modlitwa do mojej lotni… w podziękowaniu za łatwość i lekkość sterowania tą ponad 12-sto metrową konstrukcją.
Parę razy mnie wypluwa jak pestkę… (ten brutal komin!). Walę kaskiem o sterownicę, aby za chwilę obejrzeć dach kolejki szynowej z dziwnej perspektywy. To już nie żarty, nisko… jeszcze raz desperacko atakuję go w kierunku zbocza. Wyrywa mnie prawie z butów, jadę do góry „siódemką”. Co to znaczy? 7 m/sek czyli z prędkością ponad 25 km/h lecę do góry. A miało być tak fajnie… i jest!!!
Nie próbuję nic robić, tylko kurczowo trzymam się speedbara, dopóki powietrze nosi. To ten wygięty pałąk na dole sterownicy, który trzymamy w dłoniach, aby sterować lotnią. Aby tylko zyskać na wysokości. No to teraz chyba cię mam! Dwieście metrów uzyskane w tej dziwnej konfiguracji pozwala już na konkretne centrowanie noszenia. Zacieśniam brutalnie zakręt w lewo, sterownica szarpie się jak opętana na wszystkie strony. Stara się wyrwać z rąk. O nie, już cię nie puszczę… tę obietnicę kieruję do mojego komina! Vario pięknie śpiewa na bardzo wysokich tonach, więc nie muszę nawet na nie patrzeć…
Jeszcze parę kółek w brutalnych szarpaninach i powoli zaczęło to przypominać kręcenie komina. Wysokość rosła jak na drożdżach, już mogłem obserwować jak noszenie ustala się w okolicach 5 m/sek. Niżej podleciał szybowiec widząc jak wykręcam się w błyskawicznym tempie. Ale chyba nawet dla niego nie był to zbyt przyjazny komin, bo po paru kółkach wyraźnie zniesmaczony odleciał na drugą stronę doliny, nad górę Jaworzynkę.
Przypomniało mi się, że chyba coś słyszałem w radiu, ale sorry… w ferworze walki o wysokość nie było miejsca w głowie na takie rzeczy. Teraz, już ponad tysiąc metrów nad szczytem, słyszę jakieś rozmowy glajciarzy ze Śnieżnicy. … Jakieś bzdurne „skręć w lewo, w lewo, za tymi drzewami na ziemi to ja, widzisz, no macham do ciebie…” Przerywam to informacją do Meśka o wysokości: 2000 i winda 4,7 do góry.                                          „Widzę, widzę…” – ten smutny głos nie wymagał komentarza.
„Kręcę do sufitu i czekam na Ciebie, szybko się zbieraj znowu na start!” Sufit to dolny brzeg chmury. Teraz to już masełko, zataczam regularne kręgi i mogę rozkoszować się wspaniałymi widokami przy dobrej widoczności. W kierunku Babiej Góry stoi szlak chmurek. Zaczyna się ściemniać. Aha, trzeba uciekać spod chmury, choć dalej jest ponad cztery metry do góry. Nie zamierzam wpaść w tę mleczną zupę, w której nie widać nawet końca skrzydła. Do tego to niebezpieczne. Ale za to jeszcze na jej brzegu dokręcam na 2500 metrów i co dalej…
Mesiek odzywa się przez radio. „Wiesz, jest już późno, zanim poskładam lotnię i wjadę… leć sam…” Kurcze, szkoda. Właściwie ma rację. No cóż. Muszę sam ruszać w drogę, kierunek południe.
… „Ok, zaopiekuj się Artkiem proszę, lecę kierunek Babia, będę się meldował”. Prawą ręką zwalniam sznurek z knagi i klapy ustawiam na zero. I jazda, do przodu! Nawet nie zauważyłem, kiedy Żar został gdzieś w tyle. Zerko, pół do dołu, dwa do góry, zerko i tak cały czas. Ciągle zyskuję wysokość, choć lecę po prostej wybierając szlak cumulusów. Lecę tzw. „delfinem”. W górę i w dół. Ale ciągle do przodu i bez straty wysokości. Marzenie każdego lotniarza, zarezerwowane normalnie dla szybowników. Już wyłania się przede mną potężny masyw Babiej Góry. Jaka to radocha!
Muszę już omijać niektóre chmury, bo są niżej ode mnie. Nad ich nasłonecznionymi brzegami nosi. Więc wybieram te miejsca i jak w bajce, co chwila zanurzam się na moment w białe mleko, aby za chwilę mrużyć oczy od oślepiającego mnie słońca. Już 2880 metrów! Trzydzieści kilometrów i zyskałem prawie 400 metrów!

Babia GóraSama Babia jest w cieniu wielkiej chmury. Co za majestatyczna góra. Jakby chciała zatarasować drogę w kierunku Tatr. Bo te widać już dokładnie na horyzoncie. Ale mnie nie zatrzyma, patrzę na nią z ponad tysiąca metrów wysokości. Jej południowe zbocza są nasłonecznione. Zastanawiam się jaką taktykę obrać, gdzie dalej lecieć. Mój wybór pada na dolot z prawej strony. Ale cień wielkiej chmury piętrzącej się nad jej szczytem jest bardzo duży i nagle moja wysokość zaczyna znikać w szalonym tempie. Duszenie trzyma aż do Beskidka. Rozglądam się po niebie i widzę paralotnię, chyba z 1000 metrów nade mną. Kieruje się na Babią, znika w chmurze… chyba go wciągnęło!
Ale i ja coś mam, centruję i jazda, we wznoszeniu przesuwam się w kierunku Małej Babiej. Uciekam z noszenia na prawie trzech tysiącach metrów. Jest czas, aby wyciągnąć aparat i zrobić jakieś fotki. Trochę szarpie, parę razy aparat wypada mi z ręki i dynda na sznurku. W końcu pstrykam parę fotek. Lecę już po słowackiej stronie, jak najdalej na południowy wschód, aby wydłużyć jak najbardziej pierwszy bok trójkąta. Tatry są już na wyciągnięcie ręki, kuszą…! Jak będzie dobrze, to chyba pociągnę w ich kierunku.

Tatry tuż tuż…!Ale niebieska dziura na niebie bezpośrednio przed nimi ostudza moje plany. Choć piękne cumulusy nad Tatrami zachęcają. To trochę złudne. Dobrze wiem jak daleko jest do nich.
No i Artek czeka w samochodzie… Jak wyląduję gdzieś koło Zakopanego, to do wieczora na pewno nie wrócę do Bielska. Jednak próbuję, może będzie dobrze. Przelatuję przełęcz Krowiarki. Już zostaje daleko z tyłu po lewej, wylatuję nad doliny. Ta długa wieś na dole to chyba Zubrzyca i… nic… kiepsko… Bez noszeń nic nie wskóram, jednak zawracam! Cóż kochane Tatry, przy następnej okazji spotkamy się na pewno.
Nad szczytem Babiej mam znowu prawie 3 tysiące i muszę dobrze kombinować, aby nie wejść w chmury. Trochę zimno, to normalne, ale za to jest wysokość.
Przyglądam się skałom na szczycie i przypomina mi się wyprawa z września 1977 roku. Wspinaczka z lotniami od Zawoji, godziny marszu, aby potem czekać w strugach deszczu na przejście burzy. I sam zlot, prawie w ciemnościach. I to lądowanie u chłopa na polu, o którym podobno do dziś chodzą opowieści! Że „diaboł ze Baraniej zlecioł”.
Ze wspominek wyrywa mnie widok glajta spotkanego wcześniej, dopiero teraz przelatuje pode mną w kierunku, z którego wracam. To był Tomasz, leciał ze Skrzycznego. Sprawdziłem jego track następnego dnia na xcontest i okazało się, że podjąłem dobrą decyzję o wycofaniu się z tego kierunku. On próbował i lądował po paru kilometrach za Zubrzycą.
No cóż, lecę teraz w kierunku zachodnim na Pilsko. Też potężna góra, wygląda nieźle. Ale nic nie znajduję po drodze. Jestem już nad szczytem, mam trochę zapasu wysokości. Oblatuję całe południowe zbocze i nic… Takie jakieś martwe te powietrze. Prawie nie możliwe, bo przecież słoneczko ładnie nagrzewa cały stok. Rozglądam się we wszystkich kierunkach. Gdzie nagle podziały się te wszystkie chmurki? Aha. Górą niebo zaczyna zasnuwać się Cirrusami. Te niepozorne wysokie chmurki tłumią mocno promienie słoneczne i stąd ta przerwa w „dostawie prądu”. Próbuję lecieć z powrotem w kierunku Małej Babiej, ale też nic. Wysokość maleje w szybkim tempie. Sytuacja zaczyna robić się niewesoła, bo zostało mi już tylko tysiąc metrów npm. Do ziemi o wiele mniej, bo tu teren wysoko położony. Zaczynam nerwowo rozglądać się za lądowiskiem, ale też nie jest za wesoło. Górki i wąwozy to nie najlepsze miejsce do lądowania. Jestem nad Słowacją, a od Polski dzieli mnie przełęcz. Nie do pokonania z tej wysokości. Jestem o wiele za nisko. Analizuję teren, szukam wzrokiem najmniejszych oznak powstającej termiki. Zapuszczam się coraz dalej w słowacki kraj z nadzieją, że jednak coś znajdę. Teraz nawet małe górki widać jak na dłoni. Wybieram jedną z nich z szerokim południowym zboczem. To na pewno ostatnia, która może mnie uratować przed zagraniczną wycieczką. Duża łąka otoczona lasem, musi coś być, musi… czuję się trochę jak bym tonął!
Kątem oka szukam lądowiska. Szybko rozpinam uprząż, bo potem już może zabraknąć czasu, beznadzieja… To takie nieprzyjemne chwile, bo nagle z siódmego nieba zostajesz sprowadzony do parteru. Ale… prawe skrzydło jakby poszło do góry!
Jednak coś się dzieje w powietrzu. Delikatnie zawracam, na „zerku” badam całe zbocze. To takie ratunkowe noszenie. Nie spadasz, ale i nic nie zyskujesz. Przedłużenie nadziei na dalszy lot. Esuję płasko, ostrożnie, bo do czubków najbliższych drzew jest może 30, 40 metrów. Nagłe przepadnięcie to strata kilkudziesięciu metrów. A na to nie ma tu miejsca!
Pełna koncentracja, dłonie kurczowo zaciśnięte na sterownicy, czekają na sygnał do ataku… Spokojnie! Jeszcze nie ma co atakować… mięśnie nóg napinają uprząż. Wyluzuj! Ale to pomaga tylko na chwilę, bo tego nie da się kontrolować! Pot spływa mi po czole i karku.
Adrenalina! Tu na kilkudziesięciu metrach! Wręcz śmieszne. O wiele większa, niż gdzieś tam na paru tysiącach metrów! Dla normalnego człowieka nie do pojęcia…
Ile to już minut, nie wiem. Ale ciągle trzymam tę samą wysokość. Nisko, cholernie nisko. Ale jest ciągle szansa, że coś się „urodzi”. Czuję na plecach jakby kałużę potu. Ale boję się choć na moment oderwać rękę od sterownicy, aby rozpiąć kołnierz kurtki. Obserwuję liście drzew. Bo one pierwsze sygnalizują odrywanie się cieplejszego powietrza od ziemi. Ruszajcie się, bitte, bitte, bitte… nawet nie zauważyłem, że w myślach przeszedłem na niemiecki.
Moja „modlitwa” została chyba w końcu wysłuchana, bo widzę pod lewym skrzydłem, że liście zaczynają wyraźnie falować i pokazywać swoje dolne strony. One są trochę bielsze i to dobrze kontrastuje z ciemną zielenią. To nieomylny znak! Tak, teraz!
Natychmiast reaguje, ale delikatnie, czule… zaczynam ten taniec z powietrzem. Każdy komin jest inny i musisz go najpierw wyczuć i poznać. To tak jak w prawdziwym tańcu, kiedy nie znasz partnerki, a bardzo ci na niej zależy. I boisz się, aby jej nie podeptać w tańcu. Taki błąd może przekreślić Twoje szanse na jej zdobycie!
Więc delikatnie, mozolnie i z wyczuciem centruję wąski kominek. Aby tylko go nie zgubić, aby tylko nie wypaść. Aby nie „przydepnąć stopy” tej wyimaginowanej partnerki. Poznajemy się coraz lepiej. Odważniej zataczamy kręgi, zbliżamy się do siebie, by w końcu „ruszyć do walca”, od którego zakręci się w głowie i… meterek do góry, dwaaa i jazdaaaaaa!
Juhuuuu!!!… wyrywa się z gardła, radość jest wielka. Wręcz nie do opisania. To są chyba te momenty, dla których się lata na lotni! Nieosiągalne uczucia dla pilota zmotoryzowanego statku powietrznego. Ten taniec zamienia się w foxtrota. Wywijamy jak zgrana para porwana przez niewidzialny wir ciepłego powietrza…

Dokręcam nad Pilskiem Już wysoko mijam Pilsko na wznoszeniu, wiatr znosi mnie na zachód. Noszenie słabnie, więc zostawiam komin, … jak niewdzięczny kochanek, – wykorzystał i porzucił! Śmieję się w myślach do siebie. Tak, tak, ile to już razy?
Lecę prosto na zachód, niebo znowu jest czyste, choć trochę przymglone. Jest czas na trochę gimnastyki. Muszę rozluźnić napięte mięśnie. Wyciągam rurkę z uprzęży i pociągam kilka sporych łyków wody. Uff, jaka ulga dla wyschniętego gardła.
Nagle zauważam coś nowego na wyświetlaczu mojego Top Navigatora…
Nieeee! GPS OFF… kwadracik z tą wiadomością pojawia się na samym środku i nie chce zniknąć. Akumulatorek jest już do połowy rozładowany i wyłączył GPS-a.
Jak bym mógł, to ugryzłbym się w dupę ze złości na swoją głupotę. Dobrze, że nie miałem nic pod ręką, bo chyba byłby to ostatni lot mojego Navigatora.
Byłem wściekły, przecież już nic nie będzie zapisane w GPS. Lecieć dalej na wynik nic nie da. Tylko pierwszy bok trójkąta zapisany i trochę drugiego. Co robić… no, bez sensu!

Mijam jakąś dolinę, spokojne powietrze, opadanie – tak niecałe pół meterka. Atos z lekkim szumem tnie powietrze. Po prawej na horyzoncie widać teraz dolinę, na końcu której majaczy jakieś jezioro, chyba Zalew Żywiecki. Więc na kursie Istebna i Jaworzynka. Ha, to i zaraz Czechy będą. Mijam następną górę. Po środku następnej dolinki wykręcam się do podstawy i zapominam o wściekłości, bo widoki są wspaniałe. No cóż, więc polatamy sobie na luzie, bez presji. Nad Czechami, a co!
I gdzie by tu polecieć? Dalej na zachód wygląda nieźle, ale teren już nie znany. Może lepiej wracać na Żar. W końcu teraz już nic nie muszę…
Skręcam na północ, przeskakuję nad jakimś pasmem gór i widać miejscowość pomiędzy górami, jakby znajoma. Skocznia narciarska… Dalej po prawej wyłania się dosyć płaska i goła góra. Skąd ja ją znam?
Tak, to przecież Barania Góra. A to Wisła. No to lecę na Skrzyczne.
Barania już pode mną i jak już dwa razy w tym roku, znowu sprowadza mnie do parteru. Ale mówię sobie: „…nie, do trzech razy sztuka!” Tym razem się nie dam i wykręcam się „jej” i „sobie” na prawie dwa tysiące. Teraz wygląda jak wielka płaska łąka.

Barania Góra

Skrzyczne na horyzoncieKlapy na zero i na pełnym speedzie po kilkunastu minutach mam już przed sobą znany teren.  Dolatuję na wysokości szczytu. Na pełnym gazie wyskakuję znad drzew. Śmigam jak Messerschmidt parę metrów nad głowami wyraźnie przerażonych gapiów, stojących na platformie widokowej na szczycie Skrzycznego. Zaskoczeni nagłym pojawieniem się takiego obiektu latającego, kucają ze strachu. Bo w powietrzu były tylko glajty.
Ale przy następnym nawrocie już machają przyjaźnie. Wyraźnie im się spodobało. Mi też, lekki i spokojny żagiel na wschodnim zboczu pozwala na przewyższenie tak do 100 metrów. Więc znowu nawroty, jakieś „ranwersy”, cała radość swobodnego latania.
Na pełnej szybkości i paru metrach przelatuję nad nartostradą, nad pilotami rozkładającymi glajty. Też z zaskoczeniem patrzą na „dinozaura”, który pojawił się jak grom z jasnego nieba! Macham wesoło i jest ok. Trochę „chuliganię”, no cóż, muszę wypuścić z siebie całą złość…

Gdzieś w trasie…Jest już trochę późno, żadnej chmurki na niebie. Ale tu nosi i nawet nie wiem kiedy mija godzina takiego wywijania. Trochę zaczynam odczuwać zmęczenie. Bielsko widać jak na dłoni, więc wołam przez radio Meśka. Ale chyba nie słyszy mnie. Jeśli jest w domu, to na lądowisko w Lipowej będzie miał bliżej. Ale jakby tak jednak wrócić na Żar. Tylko jak, bez termiki?
Nabieram wysokości nad szczytem, ile się da i lecę w kierunku Magury. Mało jej trochę, ale nad Lipową coś „zapiskało” i powolutku lokalizuję słabiutki wieczorny kominek. Noszenie jest ledwo wyczuwalne, zaciągam lekko klapy, żeby jeszcze wolniej krążyć. Pełna koncentracja, zamykam oczy, aby lepiej czuć noszenie. Z uporem maniaka, metr po metrze wspinam się coraz wyżej. Po niemal pół godzinie mam wreszcie 1950 metrów i Żar jak na dłoni.… „Mesiek zgłoś się… zgłoś się”. Wołam w eter, ale nic, cisza.
Wypada zrobić rundę honorową nad Żarem, ale przylatuję za wysoko i dopiero po paru zawijasach i figurach mam odpowiednią wysokość.
Zdzisek wyraźnie zaskoczony moim pojawieniem się, wymachuje do mnie obiema rękami. Odpowiadam mu tym samym i na dół. Czekam, aż szybowiec na holu za samolotem odejdzie znad pasa, mijamy się w niewielkiej odległości. Będę lądował pod stok, bo rękaw wskazuje wschodni wiatr. Szybowce stoją przed hangarem.
Chcę sprawdzić jeszcze wysokość, ale display jest już ciemny. Niskie temperatury na dużej wysokości nie pomogły mu, a wręcz odwrotnie.
Bateria kompletnie wyzionęła ducha, amen!
Wszystkie dane też odeszły do nieba, amen!
Otwieram uprząż, zaciągam klapy, wypuszczam „podwozie”, sprawdzam jego ruchomość, bo po prawie 5-ciu godzinach lotu trochę się „zastało”.
Rzeczywiście nogi nie wytrzymują ciężaru lotni, bo jeszcze z góry powietrze „dusi” i lekko dziobuję.

Szybowiec na holu pod ŻaremRadość miesza się ze smutkiem, że to już koniec.
Gramolę się z uprzęży, rozbieram powoli, gdy podchodzi kilku szybowników.
Z zaciekawieniem oglądają Atosa. Pytają o doskonałość, o lot, gdzie byłem tak długo, bo przecież dzisiaj nie było aż tak dobrze, a widzieli mnie w powietrzu, jak się wykręcałem po starcie. Chyba zrobiłem trochę dobrej reklamy dla lotniarstwa wśród szybowników.
Telefon do Meśka, „… Zaraz przyjadę, jestem w domu, w Bielsku. Artek jest z nami, zjadł obiad i wszystko w porządku.”
No cóż, składanie lotni też musi być. Poklepałem Atosika przyjaźnie po prawej klapie.
„…Jedziemy do domu stary. Chyba już nie opuścisz pokrowca aż do wiosny…”.

Już na ziemi…Bezsprzecznie mój najfajniejszy i najlepszy lot w 2012 roku i w ogóle na terenie Polski. Jedynie fakt nie zapisania go w GPS wywołuje w pamięci trochę złości.
No cóż, mogłoby się wydawać, że to nie powinno mi się przydarzyć.
Takiemu staremu lisowi jak ja, a może dinozaurowi? (bo one miały takie małe móżdżki).
A jednak!

Żar, przed hangarem

mapka poglądowa do przelotu – 145,5 km trójkąt FAI