Wyjazd na zawody.

                                                                                   (z cyklu: kochane zdrowie…)

Do Lotniowych Mistrzostw Świata Seniorów 2008 w Austrii zostało jeszcze 12 dni. „Grabstein Liga” – czyli „liga kamieni nagrobkowych”, jak żartownisie i my sami nazywamy te zawody. Warunki do treningowego latania zapowiadają się nieźle, więc muszę się szybko spakować, załadować lotnię na dach auta i w drogę. Dobre śniadanie też by się przydało, ale muszę najpierw lecieć po chleb. A więc szybko do sklepu. Kolejka do kasy, denerwuję się. Jakoś dziwnie się czuję… coś nie tak!

…bip, bip, bip, – czemu mam ciągle opadanie, wariometr jakby się zaciął i ciągle tym sygnałem informuje o traceniu wysokości.  …bip, bip, chyba muszę zmienić uprząż, bo uciska mnie nieprzyjemnie w okolicy serca. Dziwne, myślę sobie, czemu ta sterownica od lotni jest taka mała? …bip, bip. I w dodatku jakoś dziwnie wisi przed moim nosem… Powoli obraz wyostrza się i moja sterownica okazuje się być trójkątną rączką szpitalnego łóżka! Dotykam ostrożnie miejsca, gdzie uprząż mnie tak ciśnie i znajduję jakieś kable zwisające ze skrzynki z ekranem, z której dobiegają te natrętne dźwięki przypominające mój instrument do lotni.

„… Panie Pawle, jak się Pan czuje?”

Chyba lekarz, bo w białym fartuchu. Zwraca się do mnie.

„… Trochę słabo się pan poczuł. Wyglądało jak zawał, ale to tylko serducho trochę zastrajkowało. Ale jest już dobrze i po strachu!”

… A moja lotnia? Gdzie ona jest?

„… Jaka lotnia? Przywieźli Pana „erką” ze sklepu. Podobno nie zdążył Pan nawet zapłacić za kupowany chleb…”

Pawel by vega 2008