Nielotny pilot i Adriatyk…2015

Krk sierpień 2015 ( Ostrzeżenie ! Felieton nie jest przeznaczony dla osób bez poczucia humoru, ponuraków, ludzi negatywnie nastawionych do innych i życia, krytykantów itp! Może mieć pozytywny wpływ na stosunek do otoczenia, wywoływać alergiczne reakcje psychiki i daleko idące zmiany postrzegania świata! …Hmmm, ale, ale, właściwie te teksty są dla takich właśnie ludzi!!!  )  

Wczoraj wieczorem, jak tylko skończyłem poprzedni wpis na Aktualne, wsiadłem do samochodu i dziś (środa) już jestem w mojej pieczarze nad Adriatykiem. Camp FFK Konobe powitał mnie jak zwykle wspaniałą pogodą. Jeszcze 20 km od morza było zaledwie 17 stopni i pełne zachmurzenie. Trochę zatroskany pokonywałem ostatnią przełęcz, ale niepotrzebnie. Gwarancja pogody nad Adriatykiem jest fenomenalna. Nagle chmury się przerzedziły, słoneczko zaczęło prażyć i morze już pobłyskiwało błękitem. Gigantyczny most o długości 1430 m łączący wyspę ze stałym lądem zostaje z tyłu i pierwszy zwyczajowy krótki postój na parkingu. Wysiadam, a tu ponad 30 stopni! Co za ulga i radość. Szybko dalej w drogę. Jeszcze 40 km. Ale najpierw na lody do miasteczka Krk. Oczywiście ze spacerem po nabrzeżu. Oczywiście trzeba się przywitać z panią niosącą na głowie wodę ze źródełka. Podobno przynosi szczęście. A jak się to robi, można się domyśleć! Jakieś zakupy i już zjeżdżam w dół asfaltową drogą do zatoki, którą całą zajmuje camping.

Wjeżdżam do innego świata, słonecznego i jakby z innej bajki. Czas zwalnia… Więc ciuchy zrzuć, aby się nie wyróżniać wśród nagusów. Jakie to praktyczne. Rano nie trzeba się zastanawiać, co założyć na siebie. Tylko szczoteczkę do zębów i ręcznik w dłoń i do sanitariatów. Przepocone ciuchy… co to? W walizce tylko parę rzeczy na drogę. Brudne, czyste? Wracam do domu i nie mam sterty prania, prasowania itd. Jak ja to lubię! Szybko do porządkowania pieczary. W jakim jest stanie? A czy przypadkiem nie zajęta? Nauczony z poprzedniego roku, kiedy zdarłem opuszki palców do krwi, zabrałem ze sobą sprzęt do prac adaptacyjnych. Chyba tej zimy były mocne sztormy, bo miałem wyjątkowo dużo kamieni do przerzucenia. Wcześniej miałem zawsze jakoś mniej do poprawiania. No cóż, to do roboty! Musiałem tylko poprosić właścicieli pontonów, aby udostępnili mi moją pieczarę. Służyła im za schowek na noc. Nie było problemów z dogadaniem się, bo akurat byli z Opola. Oj bez grabi nie dałbym rady. Chyba widać tę stertę kamieni jako falochron. Ale już wszystko wyrównane i mój camp gotowy. Teraz w nagrodę zimne piwko i błogi stan o wieczorowej porze.

W takiej pozycji zastał mnie zachód słońca. Unoszący się w powietrzu zapach steków i karkówek z grilla dochodzący z sąsiadujących przyczep campingowych uświadomił mi, że też bym coś chętnie zjadł. Zabrany z domu schabowy wylądował na patelni, a sałatka z papryki i „chrwatski” chlebek uzupełniły menu. Znowu wylądowałem na fotelu i przysnąłem sobie. Ale na krótko, bo on tylko tak na wpół leżący. Tak sobie pomyślałem, że fajnie było by mieć hamak i spać pod gołym niebem. Księżyc już oświetlał całą zatokę, był w pełni i było bardzo jasno. Cykady głośno nawoływały się w koronach drzew. Aż szkoda było iść spać.

CZWARTEK.   Po śniadanku poprzynosiłem resztę rzeczy z auta. Poustawiałem jak należy. „Ordnung muss sein!” Także zejście do wody wymagało dużo pracy. Ale co to dla mnie. Schodki były już w południe gotowe. Mieszkający w namiocie piętro wyżej nade mną Czesi, dziwnie patrzyli się na mnie. Przyjechał, grabi, kamienie nosi… Nie odzywali się zupełnie. Nawet nie odpowiadali na dzień dobry. Ale ze schodków natychmiast zaczęli korzystać! A jeże morskie są dalej w natarciu. Coraz ich więcej z każdym rokiem i trzeba uważać. Byłem na to przygotowany! Specjalny szpikulec poszedł w ruch i do wieczora wejście do wody przed pieczarą było bezpieczne. Zarzuciłem wędkę i od razu złapałem małą Doradę. Na malutkiego krabika. Oj będę musiał się zaczaić na rybki, bo w restauracji za porcję dorady wołają już ponad 140 Kuna (20 E.) Dziś na kolację domowy gulasz i znowu drzemka w fotelu. Za wygodnie nie było, więc po godzinie obudziłem się. Znowu pełnia i jasno jak w dzień. Więc do pracy! Myśl o skonstruowaniu hamaka chodziła mi po głowie, bo moje oba zostały w domu. Więc zebrałem wszystko co mogłoby się do tego nadać i już w głowie rodził się misterny plan jego wykonania. Ten materiał w kratkę powinien wytrzymać obciążenia, długość też była odpowiednia. Tylko skąd na campingu w nocy wziąć jakieś beleczki na hamak. …e tam, jest deska, kawałek kijka, trochę sznurka, taśmy do mocowania lotni na bagażniku i wystarczy. Powinno… na rogach węzełki, żeby sznurek się nie wymsknął.

Węzełek jak do stryczka powinien być idealny, samozaciskający się. Rozpórki, taśmy zamocowane do kamieni i co, chyba pierwsze próbne leżenie. Ostrożnie, system napinania na minimum, aby nie być za wysoko nad ziemią, a raczej kamyczkami i włażę. Ostrożnie, nawet się całkiem fajnie leżyyyyy… i poleciałem, ale wysokość była bezpieczna. Ta deska nad głową nie wytrzymała i na dodatek oberwałem nią w głowę.

No cóż, wyruszyłem na nocne poszukiwania odpowiedniego drewienka na moją konstrukcję. Nie takie problemy rozwiązywałem w środku nocy konstruując lotnie. I znalazłem, koło sanitariatów ktoś zostawił kijaszek-laskę z „chrwatskiego” drzewa. Okropnie twardego, o czym się przekonałem robiąc nacięcia pod sznurek. Jeszcze środek materiału podczepić i wersja druga gotowa do prób.

Tym razem wszystko trzymało jak należy. Mechanizm napinania podciąga całość na odpowiednią wysokość, ale nie za wysoko. To tak na wszelki wypadek, jak by coś nie wytrzymało… Koc na spód, koc do przykrycia i podusia. Tylko jak tu teraz do niego wleźć? Ale jakoś poszło. Komfort leżenia mógłby być lepszy, ale najważniejsze, że miałem hamak. Hura! I mogłem widzieć niebo. Szum fal i późna pora, chyba była północ, szybko zrobiły swoje. Zasnąłem.

W środku nocy jakiś hałas obudził mnie nagle i chciałem zobaczyć, co to takiego. Podniosłem się szybko do góry i stało się! Rozległ się trzask rozrywanego materiału i już leżałem na twardym. Wygramoliłem się powoli.

Była trzecia rano. Trzeba było wracać do auta. Na wygodne łóżeczko. Ale nie ma tego złego…

Odpływ był tak duży, bo chyba księżyc był w pełni, że odsłonił moje (normalnie) podwodne schody. Woda opadła o chyba ponad półtora metra. Wziąłem latarkę i zrobiłem sobie nocny spacerek po odsłoniętym dnie morza. Trochę dziwne uczucie jak stąpasz po miejscach, które znasz tylko widziane przez maskę pod wodą. Doszedłem aż do naszego małego portu przy restauracji. Śmieszne, normalnie musiałem tam płynąć. Ale pora iść spać. Kołderka, podusia i chrrrr… . Wygodniej niż w tym moim prowizorycznym hamaku.

Może ktoś pomyśli, ten facet ma „fijoła”. Budować hamak w środku nocy. Ależ tak! Dla mnie to normalne. Przyznaj się z ręką na sercu, ile razy miałeś jakieś marzenia, spontaniczne i może zwariowane, albo jakieś durne pomysły!? A ile z nich zrealizowałeś? Spełniliście jakieś!? A wiecie jaką „radochę” daje ich realizacja? Nie? Aha, rozumiem…

A ja realizuję! Choćby były zwariowane i może dla niektórych głupie. Dla mnie czasem też. Ale na wakacjach? To jest czas na właśnie takie działania! Wyłączam wszystkie hamulce, jakie nas normalnie ograniczają i do dzieła. A taka dziecinna satysfakcja, takie fajne uczucie w głębi duszy pozostaje, że… Ja to znam, ja to mam i mi to zostanie gdzieś w pamięci. Mogę opowiadać takie historie wnuczkom do snu. Takie prawdziwe historie, nie bajki. Po prostu cieszę się życiem. W moim wieku każda chwila zaczyna być bezcenną! I chyba dlatego moje dzieciaki uwielbiały wyjazdy ze mną na wakacje.

PIĄTEK.    Wiele się nie na spałem. Już o 6-tej rano obudziłem się i stwierdziłem, że idę na ryby. Musiałem tylko nadmuchać ponton. Znacie ten ból? Dmuchasz i dmuchasz, a tu ciągle flak!

Ale ponad 6 litrów pojemności płuc pływaka w końcu dały radę i wreszcie siedziałem wyposażony w wędkę, kamień z linką jako kotwica, puszkę kukurydzy, rozmoczony chleb na zanętę i podbierak. A jak, trzeba być optymistą. Bo nie wiadomo kiedy trafi się „taaaaka” ryba. „… a gdzie ją masz? No nie miałem podbieraka i się zerwała…” Przejrzysta i spokojna o tej porze woda Adriatyku pozwalała na obserwowanie ryb pływających na kilku metrach głębokości. Jej, ale okazy. Tak, tylko czy polska kukurydza będzie im smakować? Zero doświadczenia z morskimi rybami. Jak na razie. Pierwsze branie, zacinam i wyciągam samą żyłkę bez haczyka. To musiał być potwór! Następne i chyba za późno. Teraz będę szybszy. I jest, pierwsza ładna rybka ląduje w podbieraku. Druga, trzecia i ta największa, czwarta. Wędka wygina się w pałąk. Dobrze ustawiony hamulec kołowrotka co chwila jazgocze wypuszczając żyłkę. Trwało to parę minut, zanim udało mi się ją wreszcie wprowadzić do podbieraka. Przydał się! Bojowe te morskie ryby. Wracam do pieczary dumny z siebie i zlany potem, bo słoneczko już dobrze przypieka. Sprawdziło się, „kto rano wstaje, temu…”. Czesi wołają z góry: „Big Fisch”. No patrzcie, rozgadali się. I to w dwóch językach na raz…Zapowiada się fajny dzień. Szczególnie fajny dzień, bo wszystkie są tu fajne. Rozpoczynane poranną kąpielą. Wstaje z łóżeczka, schodzę do mojej pieczary i chlup do wody. Jaka radocha! W tym roku wydaje mi się być najcieplejszą jak pamiętam od 1997 roku. Potem szczoteczkę z pastą w dłoń, do drugiej szczoteczkę do „trzecich” i spacerek pomiędzy przyczepami do sanitariatów. Są naprawdę czyste i zadbane. Ciepły prysznic zmywa morską sól.

W drodze powrotnej roznoszący się wszędzie aromat świeżo parzonej kawy natrętnie wkręca się do nosa. Pora śniadań. To tylko potęguje chęć na śniadanko. Ale spokojnie. Świadomie odwlekam ten moment. Muszę trafić w ten właściwy moment. Moment, kiedy słoneczko wreszcie wyjrzy z za górki i oświetli pieczarę. I to jest właśnie ta chwila. Teraz! Cukier i kawa już czekają w szklance na gorącą wodę. Śmietanka cierpliwie czeka obok. Z czajnika nalewam wodę i już czuję aromat mojej własnej kawy. Chrwatski chlebek czy właściwie bułka nadaje się na śniadanie wybornie. Jakże ja go lubię. Grubo masła i zanim dodam własnej roboty konfitury z wiśni, nie wytrzymuję! Po prostu muszę odgryźć pierwszy kawałek. Potem konfiturki, następna kromka i jeszcze jedna… pychota! Coraz mocniejsze słoneczko rozleniwia, pełny brzuch tym bardziej. Obracam fotel w kierunku wody. Właśnie nadpływają, jak ja je sobie nazywam, „Gondolierki z Konobe”. Codziennie z rana płyną stojąc na surfingowych deskach w kierunku zachodnim, za parę godzin będą wracać. Pozdrawiamy się przyjaźnie. Ciekawe, gdzie one płyną, do jakiejś zatoczki opalać się? Sąsiadka pojawiła się na skalnej półce. To jej stałe miejsce.

Przypływają motorówki i cumują przy bojach w zatoce. Najczęściej z niemiecką flagą. Jedne wypasione z górnym pokładem, na których wylegują się dziewczyny. Inne skromniejsze i mniejsze, ale łączy je ten sam rytuał. Po zacumowaniu załogi wychodzą na pokład, ściągają ubrania i już goli skaczą do wody. Jak by tego nie mogli robić w jakiejś ustronnej zatoczce, jakich tu nie miara. Ja przynajmniej bym tak robił mając takie możliwości. Ale widocznie w zatoce należącej do Campu FKK Konobe jest „in Ordnung”!?

Tak powoli mija czas, ale te prażące już słońce nie pozwala na bezczynne siedzenie. Pot leje się po brzuchu. Aha, przecież nie mam jeszcze lodówki. Trzeba ją odkopać, bo po zimie jest zasypana kamieniami. Niby zwykły dołek przykrywany mokrym ręcznikiem. A spełnia dobrze swoją rolę. Masło się nie topi, piwko ma odpowiednią temperaturę. Trochę mi się nie chce. Jak bym wyczuwał, że czekają mnie jakieś problemy. Ale chyba to lepsze, bo słońce praży nie do wytrzymania. A wewnątrz pieczary jest cień i przyjemny chłodek. Szybko wygrzebuję pierwsze 20 cm kamyczków i trafiam na jakiś głaz. Kij z „chrwatskiego” drzewa znowu znajduje zastosowanie. Jak łomem podważam kamień i …wreszcie rusza się. Ale to jest chyba ten problem. Rusza się, ale nie chce wyjść. Jakby był przyssany. Pojawia się woda, gruntowa? Poziom morza jest zdecydowanie niższy. E, nie ważne. Zawziąłem się i muszę go wyjąć. Pot kapie po nosie. Trzeba uważać, aby sobie nie zrobić krzywdy. Brak ubrania ochronnego, przepisy BHP nie obowiązują. Wreszcie poddaje się i w ten sposób piwniczka-lodówka jest gotowa. Oczywiście jako pierwsze  trafia do niej piwko, potem masełko. To co trzymało ten głaz, to była glinka. Śliska i klejąca się, jak ta sławna z miejscowości Silo po drugiej stronie wyspy. Ludzie jeżdżą tam, aby się nią smarować. Bo podobno skóra jest potem super gładka. I ma podobno jakieś cudowne lecznicze właściwości? A moja glinka to co? Gorsza? Trzeba ją wypróbować! Wydobywam jej trochę i smaruję się nią po całym ciele. Pewnie wyglądam jak murzyn, albo Indianin. Bo ona taka raczej czerwona. Powoli zaczyna wysychać i robi się skorupka. Chyba już czas, aby ją zmyć i podziwiać jej cudowne działanie na moją skórę. Ale jeszcze chcę sobie zrobić fotkę. Ja, Indianin z Konobe. Aparat ustawiony, samowyzwalacz pstryk. Wziąłem do ręki toporek i zacząłem nim wymachiwać. I nie zauważyłem, że w tym momencie pani Czeszka schodzi z góry, aby skorzystać z moich schodków do wody. Nagle spostrzega mnie i wydaje jakiś czeski okrzyk (chyba) przestrachu. Jej facet zbiega z góry na pomoc i też staje jak wryty. A ja stoję jak ten… no… Indianin z Konobe. Z toporkiem w ręku. Trochę zesztywniały od glinki. Jedyny ratunek widzę w morzu i szybko daje nurka. Pod wodą staram się pozbyć glinianej skorupki. Ale to nie takie proste. Przynajmniej z twarzy i głowy. Już brakuje mi powietrza, ale chyba się udało. Wynurzam się, znaczy tylko głowę i patrzę jakby nigdy nic w ich kierunku. Stali dalej jak wryci i gapili się na mnie, bez słowa. Jak to oni. A ja? No co, kąpię się, normalnie. Tylko ta woda wokół mnie, taka czerwona i mętna…

W czas klepania schabowych w restauracji i ja poczułem głód. Wyczyściłem rybki, przyprawiłem je Vegetą i na patelnię. Nie przewidziałem, że mogą być aż tak duże. Następnym razem wezmę większą patelnię. Szybko rumienią się i ślinka już cieknie.

Chlebek i zacząłem ucztę. Niech się schowają te z restauracji w Krk, gdzie zawsze przynajmniej raz podczas pobytu tu, jeździłem. Coś wspaniałego. Nie bardzo wiem jakie to ryby, ale lepszych jeszcze nie jadłem. Tym razem jeszcze w kieszeni zostanie ponad 20 Euro. Do tego piwko. Moje cmokanie słychać chyba w promieniu 100 metrów. Po dwóch pasuję, już nie mogę, zostaną na kolację. I decyzja zapadła, jutro znowu spróbuję coś złowić.

Długo odpoczywam po tej uczcie. Bo mama mówiła, że z pełnym brzuchem nie można wchodzić do wody. Nie wiem dlaczego, ale jak tak mówiła… Za długo bezczynność też męczy, więc zrobiłem z tej nieszczęsnej deski, co mi nabiła guza, pieczarową półkę. Będzie na parę kuchennych rzeczy. A i mrówkom utrudnię trochę znajdowanie jedzenia. Chociaż, jak coś nie jest szczelnie zapakowane, to tylko kwestia czasu dla mrówek, aby się tym zająć. Nieprawdopodobne, jak szybko znajdują np. suchą kiełbasę, którą wieszam pod stropem pieczary. Próbuję utrudniać i wydłużać im drogę jak się da, ale to wszystko na nic. Rozpinam drut, na którego środku znowu podwieszam na sznurku kiełbasę i najpóźniej po godzinie już są. Grzecznie jedna za drugą maszerują jak po swoje. Ale, ale, może mrówki zamiast ryb wykorzystać do czyszczenia garnków? Zostawiam brudną miskę i rzeczywiście, rano jest prawie idealnie czysta. Grzeczne pomocnice.

 

SOBOTA   Figi, które nazbierałem przy drodze jadąc tutaj, zaczynają nabierać ciemnej barwy. Schną na słoneczku w drewnianej skrzyneczce. Rano ustawiam do wschodu, potem co kilka godzin skrzynkę przestawiam, aby była pod kątem prostym do promieni słonecznych. Schną już od pierwszego dnia. Kiedyś podejrzałem tubylca, jak się je suszy. Byłem zdziwiony, bo kąpał je w morskiej wodzie. A potem na słoneczko. Następnego dnia to samo. Gdy Go zapytałem, po co to, zdradził mi tajemnicę.Dzięki soli morskiej nie pleśnieją i nie psują się. A sól dodaje specyficznego smaku suszonym figom. Więc jak by ktoś chciał mnie naśladować, to niech o tym pamięta. Rzeczywiście tak jest. Po tygodniu były już wysuszone i gdybym nie podjadał, to było by ich ok. 100. Ale zostało 77…

Z Chorwacji przywożę nie tylko figi. Także liście laurowe są na mojej liście. Mam swoje drzewko w Krk. Młode i najładniejsze gałązki zbieram zaraz po przyjeździe i też suszę na słońcu. Jaki mają aromat. Potem w domu do rosołu biorę maksymalnie jeden listek, a tych ze sklepu to trzeba i ze cztery czasem. Też myję je w morskiej wodzie i po wyschnięciu widać na nich kryształki soli.

Próbowałem też ususzyć rodzynki tego roku, ale jakoś żadna się nie ostała. Zanim wyschły, po prostu zjadłem je. Takie to zdobycze przywożę do domu z Chorwacji.

Słońce znowu i jak zwykle grzeje niemiłosiernie. Ale przecież tak lubię. A jak za gorąco, to do wody. Zakładam okularki, zatyczki do uszu i płetwy. Właściwie nie powinienem, bo moje kolano czeka na operację i każde dodatkowe obciążenie przynosi dodatkowy ból. Będę uważał, płynę na drugą stronę zatoki. Poszło dosyć szybko, więc kieruję się do przystani. Robię mały odpoczynek. Na betonowym nabrzeżu dzieciaki łapią ryby. Zaglądam na co. Zaglądam do wiaderka, ale same drobiazgi.
Akurat któreś łapie jakiegoś małego potworka. Rzucam od niechcenia, że ja łapię taaakie ryby. I to na kukurydzę. Wracam do wody i płynę do pieczary. Około 1,5 km przepłynąłem. Zasłużyłem na kawkę. I szybko do sklepu, bo chleb się kończy. Kukurydzę też potrzebuję na ryby. Biorę pieniądze i torbę z szortami. Bo do sklepu trzeba wchodzić ubrany. Śmiesznie to wygląda. Szczególnie jak np. starsza para idzie z maleńkim plecaczkiem, przed sklepem wyciągają z niego jakieś ciuchy, zakładają i wchodzą na zakupy. Sytuacja powtarza się po wyjściu. Ale takie są zwyczaje. Po prostu akceptuję je i już. Też mam w torbie szorty. Sklep umiejscowiony jest prawie na samej górze, tuż przy wjeździe na camping. Trzeba się nieźle wspinać pod górę asfaltową drogą, która dobrze „grzeje”.
Kupuję w miarę tanią miejscową kukurydzę i wracam. Muszę ją wypróbować. A zarzucę wędkę ze skały. Jakoś nic nie bierze, trochę nudzi mi się.

 

 

Właśnie przepływa mój stateczek, macham im kapeluszem przyjaźnie. (Kto nie wie o co chodzi, to zapraszam do relacji z roku 2011). Ostatni raz zarzucę, bo tu na ostrych skałach niewygodnie się stoi. I mam branie! I to całkiem niezłe. Wędka gnie się na wszystkie strony. Ale jazda. Staram się, aby ryba nie wpłynęła między głazy, bo żyłka tego nie lubi. Już ją widzę, całkiem całkiem. Jeszcze trochę i podbierakiem wyciągam ją z wody. Teraz na
pewno jest moja. Znowu będzie pyszna kolacja.

Wracają gondolierki. Tylko coś to dziwnie wygląda. Przyglądam się, bo ta jedna wygląda mi na faceta. Aha! Ona teraz leży sobie wygodnie na desce z przodu, bo ma teraz chłopa do wiosłowania… i wszystko jasne!

Za jakieś pół godziny znowu pojawiają się w polu widzenia. Chyba gościu opanował sytuację, bo teraz on wygodnie sobie leży, a ona wiosłuje!

Wieczorem Czesi opuszczają swoje miejsce piętro wyżej nad moją pieczarą. Składają namiot. Będąc w wodzie pomachałem im przyjaźnie na pożegnanie, ale nic. Tylko popatrzyli, jak to oni. No cóż. Może nowi sąsiedzi będą fajniejsi.

NIEDZIELA.   Śniadanko, słoneczko, lekka bryza od morza. Ehhh… Wczorajsza ryba znowu była tak pyszna, że chyba zaraz znowu zarzucę wędkę. Ale te skały, ostre i nie równe. Kiedy chodzę po nich moja łękotka bardzo cierpi i daje się we znaki. Więc do roboty. Trochę większych kamieni, potem mniejszych i żwirek wypełniają szybko skalne zagłębienie. Toporkiem rozbijam parę wystających kamieni i ustawiam krzesełko. Z gałęzi będzie podpórka pod wędkę. Płaski kamień jako mały stolik pod kawkę i zanętę. Gotowe!Teraz mogę sobie wygodnie łowić. Pełny komfort. Nawet nie zauważyłem, że na górze nowi sąsiedzi rozkładają namioty. Pozdrowiłem uchylając kapelusza, ale jakoś pozostało to bez odpowiedzi. Czyżby znowu Czesi? Nie, okazało się, że Słoweńcy. No cóż, widocznie u nich takie zwyczaje. Nie darzę tego kraju jakąś sympatią. Więcej, powiedziałbym jestem bardzo negatywnie do nich nastawiony. Chyba w 1997 roku jadąc do Chorwacji na urlop z trójką moich dzieci zatrzymaliśmy się na parkingu przy autostradzie przed Ljubljaną. Zrobiliśmy przerwę w podróży. Każdy dostał kanapkę do ręki i coś do picia. Asia z Christofem poszły sobie w kierunku restauracji. Po kilku minutach przybiegły trochę przestraszone, że ktoś tam na nie krzyczał. Po chwili pojawił się facet, spojrzał na rejestrację wykrzykując, że mamy iść do restauracji albo opuścić parking. Bo to jego, prywatny. Powiedziałem, że tylko zjemy i jedziemy. Zaczął krzyczeć, wymachiwać rękami i nam grozić. Dzieciaki były przerażone. Kazałem wsiadać do auta i ruszyłem. W tym momencie podbiegł do auta i z całej siły kopnął w drzwi. Tego było mi za wiele. Nacisnąłem na hamulce i chciałem gburowi po prostu dołożyć. Ale na szczęście jakoś zdrowy rozsądek podpowiedział mi, masz dzieci w aucie. Zostaw go! I to było na pewno najlepsze rozwiązanie. Widziałem w lusterku, że jeszcze rzucił w nas kamieniem. Przez myśl przeszło mi, że przecież tu jeszcze nie dawno sąsiedzi strzelali do siebie. Było bardzo prawdopodobne, że mógł mieć przy sobie broń palną. Długo pogięte drzwi w aucie przypominały mi o tym zdarzeniu. W zeszłym roku za zmierzoną prędkość 70 km/h przy ograniczeniu do 50 km/h musiałem zapłacić 250 Euro. Żadnej poprawki na błąd pomiarowy, żadnej dyskusji, tylko groźby i coraz większe sankcje. I jak ich tu mam lubić? Ale mam nadzieję, że nie odnosi się to do wszystkich. Właśnie nowe sąsiadki schodzą z góry, aby skorzystać z moich luksusowych podwodnych schodów.

Chyba po części przeniosło się to wszystko na całą atmosferę i zwyczaje panujące tu na campingu. Z każdym rokiem jest tu coraz więcej Słoweńców. Także innych narodowości. Kiedyś Austriacy i Niemcy stanowili zdecydowaną większość. Ludzie mijając się pozdrawiali się miło. Wchodząc do łazienek każdy mówił dzień dobry. Każdy uśmiechał się do innych. Było zupełnie inaczej, milej. Telefony i inne urządzenia ładowały się w sanitariatach nawet w nocy. Nic nie ginęło. To niestety należy do przeszłości. Mi dwa lata temu skradziono ładowarkę z baterią do aparatu. Teraz wchodzisz rano do łazienki i jak powiesz dzień dobry, to rzadko dostaniesz odpowiedź. Raczej patrzą na ciebie dziwnie. To przeniosło się też na starych bywalców. Ograniczają się do kontaktów z przyjaciółmi i tylko znanych sobie osób. W restauracji często wieczorami po kolacji zbierali się ludzie z instrumentami i na żywo były śpiewy, tańce. Teraz już zdarza się to rzadziej. Ludzie przychodzą coś zjeść i szybko znikają. Szkoda. Dobrze, że jeszcze trochę przychodzi w sobotę na koncerty grup muzycznych na plaży. Żeby było wygodniej w moim fotelu, wykopałem pod tylnymi nóżkami dołki. Obniżyłem i przeniosłem środek ciężkości do tyłu, jak w lotni. Teraz pozycja była prawie leżąca. Więc trzeba zrobić sobie fotkę. Wiąże się to z ustawieniem aparatu i mam 10 sekund na zajęcie odpowiedniej pozycji. Często nie zdążę na czas i na zdjęciu najczęściej widać moją gołą pupę. Nie jest szczególnie fotogeniczna i muszę powtórzyć całą operację. I tym razem nie obeszło się bez powtórek. I fotka jest ok. Ale nie poszło to bezproblemowo. Ponieważ mój aparat robi seryjnie 5 ujęć, więc można coś więcej wybrać i pokazać. A było to tak. Fotel teraz bardzo łatwo tracił stabilność i już leciałem na plecy. A musiałem się spieszyć, aby zdążyć przed migawką. Przy pierwszej przewrotce trochę się wystraszyłem, ale nie było to groźne. Jedynie musiałem uważać na kolano przy wstawaniu. Uśmiałem się przy tym, bo jak widać wyglądało to śmiesznie.

PONIEDZIAŁEK       Po śniadaniu z aparatem poszedłem na drugą stronę zatoki zrobić trochę zdjęć. Tak żeby było widać moją pieczarę.

Idąc stromym i wysokim brzegiem zobaczyłem z góry w wodzie dziwną zieloną plamę. Miała chyba kilka metrów średnicy. W pierwszej chwili przeraziłem się, że ktoś wylał olej do morza. Ale ona co chwila przybierała inny wygląd i zmieniała swoje kształty. Jak żywy obraz, albo jakiś nieznany stwór. Okazało się, że była to ławica maleńkich rybek. Wyglądało to bardzo ciekawie i oglądałem je kilkanaście minut, a może dłużej? Po prostu to są takie wspaniałe momenty, kiedy możesz obserwować przyrodę, naturę bez stresu i poganiania. Tak długo jak tylko chcesz.

cdn.